Ser, natarłszy gwałtownie i zadając jeszcze cios po
ciosie. Kompanja Martina rzuciła się naprzód, żeby
przerwać walkę. Oszołomiony nagłym gradem ciosów, Martin cofnął hałastrę wylewem straszliwych
przekleństw i buchnął rozełkanym rykiem bezradnej, rozpaczliwej wściekłości.
Wali dalej, swoją jedyną lewą ręką, a waląc,
bestjalsko, dziko, półprzytomnie, jakby z jakiejś
zamglonej oddali, słyszy pomruk trwogi wśród bandy i jakiś drżący głos: „To już nie bójka, chłopcy,
to morderstwo. Zatrzymać!“
Nikt jednak nie odważył się zatrzymać i Martin
rad był, kując dalej ciężko, monotonnie, nieprzerwanie swoją jedyną ręką, tłukąc z całych sił w coś
krwawego, co widział przed sobą, a co nie było już
twarzą, lecz samą tylko okropnością — czemś chwiejącem się, migającem, ohydnem, bezimiennem, co
uporczywie trwa przed zamglonemi oczyma i nie
chce odejść precz. Martin uderza raz po raz, wciąż
słabiej i słabiej, podczas gdy uchodzi zeń ostatni
dech życia, spuszcza pięść przez setki i tysiące lat,
a może przez jakieś nieobliczalne, nieskończone zasięgi czasu, aż nagle półświadomie pojmować zaczyna, że bezimienny, straszliwy przedmiot zniża się, opada powoli, powoli, aż ku kamiennej jezdni
mostu. W następnej chwili Martin stoi już ponad
owym leżącym przedmiotem, chwiejąc się i słaniając na bezwładnych nogach, rękami chwytając powietrze i mówiąc głosem, którego nie poznaje:
— Chcesz jeszcze? No, chcesz jeszcze?
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/212
Ta strona została przepisana.