Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/213

Ta strona została przepisana.

Mówił tak i mówił, pytając, nakazując, wzywając, grożąc, chcąc koniecznie dowiedzieć się, czy tamto chciałoby jeszcze... Wreszcie poczuł, jak chwycili go towarzysze, klepali po plecach i próbowali włożyć mu kurtkę. A potem — nagły zwał ciemności i runięcie w przepaść.
Mały budzik cykał na stole, lecz Martin Eden, z głową ukrytą w dłoniach — nie słyszał. Nie słyszał nic. Nie myślał. Tak żywo i realnie przeżył dawny strzęp życia, że stracił teraz przytomność, tak samo jak wówczas, przed laty, na moście Ósmej ulicy. Całą minutę trwała nad nim ciemność i pustka niepamięci. Potem nagle, jak zbudzony z martwych, zerwał się z gorejącemi oczyma, spoconą od wysiłku twarzą i krzyknął:
— Pobiłem cię przecie, Łbie-jak-Ser! Czekałem jedenaście lat, alem cię przecie pobił!
Kolana pod nim zadrżały, poczuł, że mu słabo, dowlókł się do łóżka i usiadł na brzegu. Wciąż jeszcze trzymały go szpony przeszłości. Rozejrzał się po pokoju, przerażony, nie pojmując, gdzie się znajduje... Nagle spojrzenie padło na stos rękopisów w kącie. Wtedy tryby pamięci ruszyły, przerzuciły następne cztery lata i oto już uświadamiał sobie teraźniejszość, pamiętał o książkach, które był otwierał, o cudzie wszechświata, który w nich znalazł, o snach swoich i zuchwałych marzeniach, o zakochaniu w bladym duchu kobiety nieziemskiej, subtelnej, przeczystej, co umarłaby ze zgrozy, gdyby ujrzała choć jedną, nieskończenie małą cząstkę te-