Budzik zatrajkotał przeraźliwie i wyrwał Martina ze snu z taką gwałtownością, że człowiek o mniej zdrowym organizmie nie uniknąłby bólu
głowy. Martin spał mocno, ale zbudził się natychmiast, jak kot, a przy tem zbudził chętnie, rad, że
skończyło się pięć nieuniknionych godzin nieświadomości. Nienawidził przymusu spania. Zbyt wiele
miał do roboty; zbyt ciekawe było życie. Żałował
każdej chwili, skradzionej przez spoczynek. Zanim
budzik przestał dzwonić, Martin tkwił już z głową i uszami w misce do mycia, wstrząsając się od zimnych ukąszeń wody.
Nie rozpoczął jednak dnia pracy według rozkładu. Ani jedna nowela nie czekała na pióro, ani też
nowy temat nie domagał się wcielenia w słowa.
Wczorajsze studja przeciągnęły się zbyt długo.
Martin spróbował przeczytać rozdział z Fiskego,
ale był tak niespokojny, że musiał książkę odłożyć.
Dzień dzisiejszy miał być świadkiem rozpoczęcia
nowej bitwy, w czasie której trzeba będzie na dłużej porzucić pisanie. Było mu smutno, jak gdyby
porzucał ukochany dom i rodzinę. Spojrzał: stos
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/215
Ta strona została przepisana.
Rozdział XVI