rękopisów leżał w kącie na podłodze. Oto jedyny
dom i rodzina. Porzucał je, swoje biedne, pohańbione dzieci, których nikt znać, ani przyjąć nie
chce. Schylił się i przerzucać zaczął papiery, czytając ulubione urywki. „Garnek“ zaszczycony został
odczytaniem głośnem, jak również „Przygoda“.
„Radość“, dziecię najmłodsze, wczoraj dopiero
w ostatecznej formie na świat wydane, lecz w kąt,
z powodu braku marek pocztowych ciśnięte —
zasłużyło na najczulszą pochwałę.
— Nie rozumiem — mruczał chłopak, — a zresztą, może właśnie nie rozumieją redaktorzy? Czemu
to ma być złe? W każdym numerze drukuje się rzeczy słabsze. Eh, wszystko, co drukują „magazine“
jest gorsze... prawie wszystko przynajmniej.
Po śniadaniu Martin włożył maszynę do metalowego futerału i zadźwigał ją do Oakland.
— Winien jestem za miesiąc — oświadczył subjektowi w składzie — ale proszę powiedzieć właścicielowi, że od dziś biorę robotę i najdalej za
parę tygodni przyjdę, żeby oddać należność.
Przeprawił się promem do San Francisco i poszedł do biura pośrednictwa pracy.
— Jakąkolwiek pracę, byle nie handel — zaczął
mówić do agenta, lecz w tej samej chwili zbliżył się
jakiś nowoprzybyły, wystrojony z waszecia, niby
robotnik, niepozbawiony pretensji do pewnej elegancji.
Agent przecząco potrząsnął głową.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/216
Ta strona została przepisana.