Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/218

Ta strona została przepisana.

szy. Nie pracowalibyście dla mnie, ale pode mną. No cóż, chcielibyście się nauczyć?
Martin zastanowił się. Perspektywa była ponętna. Parę miesięcy tylko i miałby przecież na naukę. Pracowałby zawzięcie, fizycznie i umysłowo.
— Wikt dobry i osobny pokój — odezwał się Joe.
To przeważyło szalę. Osobny pokój! Możnaby swobodnie palić lampę do północy.
— Ale robota piekielna! — dodał tamten. Martin dotknął znacząco wypukłych muskułów swego ramienia.
— To przecież nie z czego innego, tylko z roboty...
— No, to dobijajmy interesu! — Joe nagle wziął się za głowę.
— Ach, zamroczyło mi się we łbie. Ledwie patrzę na oczy. Zeszłej nocy odwaliłem małą bibkę, he, he, bibkę niczego. No, więc do interesu. Sprawa taka: pensja na dwóch 100 dolarów i wikt. Ja brałem 60, pomocnik 40. Ale tamten był już cwany w robocie. Wyście nowicjusz. Będę musiał orać za was. Zaczniecie więc od 30-tu i dorobicie się zczasem do 40-tu. Ja jestem człek uczciwy i szachrować nie będę. Jak tylko wyrobicie swoją porcję, zaraz dam 40.
— Zgoda — oświadczył Martin, wyciągając rękę, którą tamten uścisnął.
— No, a zadatek... na bilet i wogóle...
— Przepiłem, psiakrew — odrzekł żałośnie Joe,