znowu sięgając ręką do obolałej głowy. — Mam
tylko powrotny bilet, więcej nic.
— A ja nie mam nic... Po zapłaceniu za mieszkanie i życie...
— Nie płać i już — poradził Joe.
— Nie mogę. Winien jestem rodzonej siostrze.
Joe wydał długi, zakłopotany gwizd i zdawał się
szukać sposobu wyjścia.
— Mam jeszcze na dwa kieliszeczki — wyrzekł
wreszcie rozpaczliwie, — Chodź, łykniemy, to może
się co wymyśli.
Martin odmówił.
— Cóż ty — wodę chłepczesz?
Tym razem Martin potwierdził, a Joe począł lamentować. — O, ja też swego czasu tego ten... Ale
teraz jakoś — ani rusz — dodał beznadziejnie. —
Cały tydzień orzę, jak sam djabeł, to muszę się
wstawić. Jakbym się nie spił — zdechłbym, albo
zrobił co złego. Ale rad jestem, że ty pijasz wodę.
Masz rację. Zostań taki.
Martin wiedział dobrze, że niezmierna przepaść
dzieli go od tego człowieka — przepaść wykopana
przez książki — ale przebył ją zpowrotem bez
szczególnych trudności. Całe życie spędził w sferze
robotniczej i koleżeństwo pracy było dlań drugą
naturą. Bez wysiłku rozwiązał zawiły problemat
przenosin do Gorących Źródeł, zbyt trudny dla zmąconej głowy kolegi. Skrzynkę z rzeczami nada na
bagaż za biletem Joe, a sam ma przecie rower. Odległość wynosiła 70 mil, mógł więc wyjechać w nie-
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/219
Ta strona została przepisana.