— Swineburne, — powtórzył chłopak w ten sam
sposób. — Ten poeta.
— Swinburne — poprawiła panienka.
— Tak, tak, — zająknął się Martin, cały w ponsach. — Czy dawno umarł?
— Ależ nie słyszałam nic o jego śmierci! — Spojrzała mu w oczy ciekawie. — Gdzież pan go
poznał?
— Gdzieżbym tam go znał! Nie widziałem na
oczy! — brzmiała odpowiedź. — Ale właśnie przeczytałem parę wierszy z tej książki, zanim pani weszła. Jak się pani podobają te wiersze?
Teraz dziewczyna poczęła mówić chętnie i swobodnie na temat, który poruszył. Martin zaś poczuł
się trochę lepiej i spróbował usiąść głębiej w fotelu, wciąż jeszcze rękoma wpijając się w poręcze,
jak gdyby w obawie, że krzesło odskoczy i zrzuci
go na podłogę. Udało mu się zmusić panienkę, aby
mówiła o rzeczach jej własnego poziomu, a gdy gawędziła coraz swobodniej — starał się iść śladem
jej myśli, podziwiając, jak wiele uczoności mieści
ta śliczna główka dziewczęca, i wchłaniając zarazem delikatne piękno jej oblicza. Pojmował nieźle,
pomimo, iż wielu słów i zwrotów, wymawianych
tak gładko, nie znał zupełnie, i obce mu były zarówno jej procesy myślowe, jak całokształt poglądów. Obcość ta jednak podniecała tem ostrzej i zmuszała do wysiłków intelektualnych. — Oto jest życie umysłowe — uświadomił sobie przelotnie — oto
jest piękno żywe, tętniące, cudowne! Cudowniejsze
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/22
Ta strona została przepisana.