dzielę, w poniedziałek zaś rano stanąć do roboty.
Tymczasem pójdzie do domu i zbierze manatki.
Żegnać nie miał kogo. Ruth z całą rodziną spędzała
długie lato w Górach Sivry, nad jeziorem Tahoe.
Do Gorących Źródeł przyjechał Martin w nocy
z niedzieli na poniedziałek, zmęczony i zakurzony.
Joe przyjął go z otwartemi ramionami, chociaż cały dzień spędził sam jeden przy pracy. Głowę zawiązaną miał mokrym ręcznikiem.
— Zmarudziłem, jadąc po ciebie i została mi
część roboty z zeszłego tygodnia — wyjaśnił. —
Kuferek dojechał doskonale, już go wstawiono do
twego pokoju, ale ciężki jak cholera! Cóżeś tam
przywiózł? Sztaby złota? czy co?
Martin rozpakowywał, a Joe przyglądał się, siedząc na łóżku. „Kuferek“ był właściwie skrzynką
od towarów, za którą zresztą imć pan Higginbotham
zdarł z Martina całe pół dolara. Dwie rączki z mocnego sznura, umocowane przez Martina, przemieniły skrzynkę w możliwą do użytku walizkę podróżną. Wytrzeszczonemi oczyma obserwował Joe, jak
Martin wyjmował ze skrzynki kilka skromnych
zmian bielizny i książki, książki, książki...
— Tak, aż do dna?... — nie wytrzymał Joe.
Martin skinął głową i wziął się do układania
książek na stole kuchennym, zastępującym umywalnię.
— Ha, ha, ha! — eksplodował Joe i przerwał,
czekając aż dojrzeją mu w myśli dalsze wnioski.
Dojrzały wreszcie.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/220
Ta strona została przepisana.