— Słuchajno, ty chyba... tego.... gwiżdżesz na dziewczynki? co? — zapytał.
— Tak! — brzmiała odpowiedź. — Swego czasu polowałem niezgorzej, dopóki nie polubiłem książek, teraz nie mam już czasu.
— E, tu też czasu nie będzie. Tylko robić i spać, więcej nic.
Martin pomyślał o codziennym pięciogodzinnym śnie i uśmiechnął się w milczeniu. Pokój leżał nad pralnią i w tym samym budynku co dynamo-maszyna, dająca oświetlenie, pompująca wodę, i pędząca samą pralnię. Maszynista, mieszkający w sąsiednim pokoju, zjawił się natychmiast, żeby poznać nowego pomocnika i odrazu pomógł Martinowi zawiesić lampkę elektryczną na drucie, który dawał się przedłużać tak, iż lampkę przesuwać było można od stołu aż ponad łóżko.
Następnego ranka zerwano Martina ze snu o szóstej piętnaście na śniadanie, które podawano o szóstej czterdzieści pięć. Na szczęście łazienka dla pracowników mieściła się w tym samym budynku i Martin oszołomił biednego Joe, biorąc zimną kąpiel.
— Oho, twarda z ciebie sztuka! — wygłosił Joe, gdy zasiedli do śniadania w kącie hotelowej kuchni.
Wraz z nimi jadał maszynista, ogrodnik, pomocnik ogrodnika i dwu czy trzech stajennych. Jedli łapczywie, pośpiesznie, prawie w milczeniu i Martin zrozumiał po chwili, że oddalił się już od nich nieskończenie daleko. Mizerny rozwój umysłowy tych
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/221
Ta strona została przepisana.