ludzi był wprost przygnębiający. Martin miał ochotę uciec jak najprędzej. Łykał więc swoje śniadanie, jakąś mdłą, ciepławą polewkę, równie szybko,
jak towarzysze i odetchnął z ulgą dopiero, zamknąwszy za sobą drzwi kuchni.
Pralnia była mała, lecz wspaniale urządzona, elektryczna i zaopatrzona w najnowsze maszyny, które wykonywały wszystko, co tylko maszyna wykonać może. Martin, po wysłuchaniu krótkiej instrukcji, wziął się do sortowania ogromnych stosów brudnej bielizny. Joe zaś puścił w ruch maszynę do
prania i dolewał wciąż świeże porcje płynnego mydła, zaprawionego gryzącemi chemikaljami, tak
mocno, że aż zasłonić sobie musiał usta, nozdrza
i oczy wilgotnemi chustkami; wyglądał przy tem jak
mumja. Skończywszy sortowanie, Martin dopomagał w wyżymaniu upranej bielizny, to znaczy mokrą
bieliznę wrzucał do wirówki, robiącej kilka tysięcy
obrotów na minutę i usuwającej wodę z materjałów za pomocą siły odśrodkowej. Po pewnym czasie
Martin dzielić się już musiał między wyżymanie
a suszenie, „w międzyczasie“ zaś prał pończochy
i skarpetki. Popołudniu maglowano owe pończochy
i skarpetki, przyczem Martin podawał, a Joe nawijał na wałek. Tymczasem grzały się żelazka. Potem
znów żelazka i bielizna, bielizna i żelazka, aż do
szóstej. O szóstej Joe smutnie pokiwał głową.
— Jeszcze cała fura — rzekł. — Po kolacji znowu do roboty.
Po kolacji więc pracowali aż do dziesiątej przy
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/222
Ta strona została przepisana.