bólu w zesztywniałych mięśniach. Zimny wiatr górski, wdzierający się przez otwarte okno, przejął go
dreszczem. Chłopak spojrzał na zegarek. Druga!
Przespał całe cztery godziny! Zrzucił ubranie, półprzytomny wpełzł do łóżka i zaledwie głową dotknął
poduszki — zapadł w sen kamienny.
Wtorek był dniem równie nieustannego wysiłku.
Szybkość, z jaką pracował Joe, wzbudziła podziw
Martina. Był to istny djabeł. Zamknięty w ściśle
określonych ramach, Joe w każdej chwili walczył
o każdą chwilę. Skupiał się wyłącznie na pracy
i na kwestji zaoszczędzenia czasu; to też nieraz karcił Martina, że pięcioma ruchami robi to, co dałoby
się wykonać trzema, albo, że zużywa trzy sekundy,
kiedy wystarczy dwie. „Usunięcie wszelkich ruchów
zbytecznych“ — zdefinjował Martin, przyglądając
się robocie Joe. Sam zresztą był dobrym pracownikiem, zręcznym, pośpiesznym i mającym sobie za
punkt honoru nie dać się wyprzedzić, ani wyręczyć
nikomu. W rezultacie skoncentrował się na robocie
z tą samą wyłącznością zainteresowania i chętnie
łykał wskazówki i przestrogi, rozsiewane hojnie
przez zwierzchnika. Rozcierał krochmal na kołnierzykach i mankietach, tak, żeby do prasowania nie
zostało ani gruzełka pomiędzy dwoma warstwami
płótna. Sprawnością swą zasłużył nawet na pochwałę.
Ani chwili przerwy w robocie! Joe nie czekał na
nic i na nikogo, przerzucając się błyskawicznie od
zajęcia do zajęcia. Nakrochmalili dwieście białych
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/224
Ta strona została przepisana.