Wtedy poddał się i, półprzytomnie zwlókłszy ubranie, runął na łóżko. Przespał siedem godzin ciężkim,
zwierzęcym snem i, obudziwszy się, czuł, że to jeszcze nie dosyć.
— Dużoś przeczytał? — zagadnął Joe.
Martin potrząsnął głową.
— Nic sobie z tego nie rób. Dziś w nocy pomaglujemy trochę, ale zato we czwartek skończymy o szóstej. Wtedy sobie poczytasz.
Tego dnia Martin prał „od ręki“ rzeczy wełniane
w wielkiej beczce, pełnej ostrego, płynnego mydła.
Materjały tarło się zapomocą koła ze szprychami,
osadzonego na kiju pionowym i zaopatrzonego
w korbę u góry.
— Mój własny wynalazek — oświadczył dumnie
Joe. — Zastępuje deskę do prania i ludzkie pięści,
a przytem oszczędza z piętnaście minut tygodniowo,
co w tem piekle nie jest do pogardzenia.
Maglowanie kołnierzyków i mankietów odbywało
się również według pomysłu Joe. Tej nocy, kiedy
stanęli znowu do pracy przy świetle, Joe począł się
tłumaczyć.
— Nigdzie tak nie robią, to prawda, ale ja robię
dlatego, żeby w sobotę skończyć o trzeciej. Tylko
cała sztuka — umieć. Gorąc jak się patrzy, nacisk
jak się patrzy i trzy razy przeciągnąć. A co, widzisz? — podniósł mankiet do góry. — W rękubyś lepiej nie zrobił.
We czwartek Joe wpadł w gniew: nadszedł nadetatowy pęk damskich „krochmalonych wymysłów“.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/226
Ta strona została przepisana.