— Wymawiam miejsce — oświadczył. — Robił
nie będę. Wymawiam stanowczo. Po kiego czorta
orzę jak niewolnik cały tydzień, zbieram minutkę
do minutki, a ta cholera pakuje mi całą kupę ekstra
bielizny? Tu jest wolny kraj, obywatele? Powiem
tej kanalji, staremu Holendrowi, co o nim myślę!
Po francusku mu rzeknę, psiakrew. Starczy jeszcze
miejsca w Stanach Zjednoczonych! Śmie mi tu walić jakieś ekstra, choroba!
— No, porobimy bracie do nocki! — odezwał się
za chwilę, zmieniając widocznie zdanie i poddając
się wyrokowi losu.
Tak więc Martin nie czytał tej nocy. Przez cały
tydzień nie zajrzał nawet do gazety i — o dziwo — nie miał nawet ochoty zaglądać. Nie interesowały
go nowiny. Zbyt był zmęczony i zżarty, aby myśleć
o czemkolwiek na świecie. A przecież planował,
te jeśli w sobotę skończą o trzeciej, pojedzie na rowerze do Oakland. Siedmdziesiąt mil w jedną stronę i tyleż zpowrotem — nie będzie to zbyt dobre
przygotowanie do nowego tygodnia pracy. Co prawda, możnaby pojechać koleją, ale bilet w obie strony
kosztuje dwa i pół dolara, a trzeba przecie oszczędzać.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/227
Ta strona została przepisana.