próbę poślinionego palca, nie nadawało się dla Joe
i Martina; próba taka zresztą nie byłaby wogóle
użyteczna. Stopień rozgrzania poznawało się przez
zbliżenie żelazka do twarzy, co Martinowi wydawało się procesem równie niepojętym, jak godnym podziwu. Jeżeli okazało się, iż żelazko jest zbyt gorące, należało je ująć żelaznym haczykiem i błyskawicznie zanurzyć do wody. Czynność owa wymagała
również orjentacji szybkiej i precyzyjnej, wystarczyło bowiem przetrzymać w wodzie o drobną część
sekundy — a właściwe natężenie gorąca przepadało
bezpowrotnie. Martin znajdował czas na admirację
dla własnej dokładności, dokładności automatu,
opartej na zasadach nieomylnych.
Brakło jednak czasu na podziw i rozważanie. Cała świadomość Martina skupiać się musiała na pracy. Nieustannie czynna ręka i głowa, inteligentna
maszyna ludzka, pochłaniała wszystkie siły na produkowanie tej inteligencji. W umyśle nie pozostawało już miejsca dla wielkiego świata i ogromu
jego zagadnień. Rozległe korytarze mózgu, wiodące
na świat boży, zamknięto hermetycznie. Dusza przemieniła się w małą, ciasną kabinę, niby w jakieś
centrum kierownicze, gdzie wiążą się nici różnorodnych połączeń i sygnalizują nazewnątrz. I tak, rozkaz szedł stamtąd do silnych ramion, do muskułów
rąk, do dziesięciu zwinnych palców, a wreszcie do
chybkich a rozpalonych żelazek, co biegną wzdłuż
dymiących ścieżek, rozdając uderzenia, pogłaskania,
dotknięcia, takie właśnie jak należy, nie słabsze
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/229
Ta strona została przepisana.