Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/230

Ta strona została przepisana.

i nie mocniejsze, nie częstsze i nie mniej liczne, o cal nie za bliskie, o pół cala nie za dalekie, sunące nieustannie wzdłuż niezliczonej ilości rękawów, przodów, boków i tyłów, automatycznie, a bez zgniecenia, wyrzucając wykończone sztuki na stół odbiorczy. I skoro tylko pośpieszny rozkaz świadomości odepchnął jedną — niezwłocznie podsuwał następną. I tak, godzina za godziną, podczas gdy wszystko, co żyło, omdlewało pod żarem pionowych promieni kalifornijskiego słońca. Lecz w rozpalonym budynku pralni mdleć nie było wolno: chłodzący się na werandach goście potrzebowali świeżej bielizny.
Pot zalewał Martina. Wypijał niezmierne ilości wody, lecz rozgrzanie od upału i pracy było tak wielkie, że napój natychmiast przesiąkał przez tkanki organizmu i wydobywał się nazewnątrz porami skóry. Praca na morzu, z wyjątkiem chyba wypadków niezwykłych, pozostawiała zawsze możność opamiętania się, wgłębienia we własną duszę. Właściciel statku był co prawda panem całego czasu swego robotnika, lecz tutaj, właściciel pralni stawał się zarazem panem wszystkich jego przeżyć. Martin nie myślał już o niczem poza piekielną pracą, co rozstrajała nerwy, rujnowała ciało. Wszystko inne stało się niedostępne. Nie wiedział już, że kocha Ruth. Dziewczyna nie istniała, ponieważ wytężony mózg nie był w stanie pamiętać o jej istnieniu. Jedynie kiedy chłopak szedł spać, lub rano wlókł się na śnia-