ką Joe. One to właśnie rabowały im każdą, krwawo
zaoszczędzoną chwilę. Pracowali przy nich do wieczora. O siódmej przerwali, żeby przepuścić przez
magiel bieliznę hotelową, od dziesiątej zaś, kiedy
goście poszli spać, dwaj robotnicy mordowali się
w pralni nad „krochmalonemi wymysłami“ do dwunastej, do pierwszej, do drugiej. Wreszcie, o wpół
do trzeciej — skończyli.
W sobotę znowu zaczęły się od rana „krochmalone wymysły“, i dodatki, i wykończania, aż o trzeciej popołudniu tygodniowa robota została skończona.
— Nie wybierasz się chyba na rowerze do Oakland na zakąskę po tem wszystkiem? — zapytał
Joe, kiedy usiedli na schodach i triumfalnie zapalili
papierosika.
— Owszem! — brzmiała odpowiedź.
— Cóżeś tam zostawił, u licha, — dziewczynę?
— Nie; chcę zmienić książki w czytelni. A pojadę na rowerze, żeby zaoszczędzić dwa i pół dolara.
— Dlaczegóż nie poszlesz książek pocztą? To
w każdym razie kosztuje ze cztery razy mniej.
Martin zastanowił się.
— Tak, tak, odpocznij jutro — nastawał tamten. — Potrzebujesz odpoczynku. Ja wiem dobrze. Stary jestem wróbel, ale też ledwie zipię.
Istotnie, znać było na nim wyczerpanie. Nieokiełznany, niezmęczony, przez cały tydzień dobijający się o sekundy i minuty, zwalczający wszelkie trud-
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/232
Ta strona została przepisana.