Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/233

Ta strona została przepisana.

ności, łamiący przeszkody, kolos niezmożonej energji, motor ludzki o wysokiem napięciu, demon pracy, teraz, po ukończeniu tygodniowej roboty, wpadał w stan zupełnej prostracji. Zmięty był i zgnębiony, a ładna twarz zwisała w leniwem wycieńczeniu. Bezdusznie pociągał papierosika, głos miał nieznośnie martwy i monotonny. Cały rozmach i pęd opuściły go nagle. Triumf zdawał się być przegraną.
— Na przyszły tydzień znowu to samo od początku — wymówił ponuro. — I co mi z tego? Ech, chciałoby się czasem zostać włóczęgą! Taki ptak Boży nic nie robi, a przecież jakoś żyje, psiakrew! Łyknęłoby się piwka, co? Ale nie mogę wziąć się za łeb, wstać i pójść do miasteczka, do szynku. Słuchaj! Zostań lepiej i poślij te jakieś książki pocztą! A nie, to jesteś warjat i pal cię sześć!
— No dobrze, ale cóż tu będę robił całą niedzielę? — zapytał Martin.
— Będziesz odpoczywał. Nie wiesz nawet, jak jesteś zmęczony. Ja sam jestem taki zdechły w niedzielę, że nawet nie mogę przeczytać gazety! Wiesz, byłem raz chory. Tyfus. W szpitalu dwa i pół miesiąca. I ani krzty roboty przez cały czas! Ot, było życie, panie, raj!
— Raj nie życie! — powtórzył po chwili marząco.
Martin poszedł się wykąpać, powróciwszy zaś, zauważył, że Joe zniknął bez śladu. — Pewnie poszedł na szklankę piwa, — zdecydował Martin. Lecz