Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/235

Ta strona została przepisana.

my, żeby zapomnieć. Niedziela Martina była najzupełniej podobna do pierwszej. Spał na trawie pod drzewami, męczył się bezskutecznie nad gazetą i spędził kilka długich godzin leżąc, nic nie robiąc, i o niczem nie myśląc. Zbyt był wyczerpany, żeby coś tworzyć, lecz dość przytomny, żeby odczuć, jak bardzo nie lubi samego siebie. Był sobie wstrętny, jakby nagle poniżony moralnie, upadły i zszargany. Wszystko, co stworzono w nim ongiś na obraz i podobieństwo Boga — zostało zniszczone. Nie istniała już podnieta jakiejkolwiek ambicji, zgasła możność jej odczucia. Chłopak był martwy, martwą miał duszę. Pozostało tylko zwierzę, zwierzę robocze. Nie widział piękności promieni słonecznych, spływających na ziemię, poprzez zielony gąszcz listowia; głęboki błękit nieba nie kusił go jak dawniej kosmiczną dalą, potężnym oddechem wszechświata. Przestały istnieć tajemnice. Chęć ich rozwiązania. Życie wlekło się nieznośnie, tępe i głupie, a smak jego gorzki był ustom. Czarna zasłona padła na zwierciadło wizyj, fantazja poetycka drzemała w ciemnicy izby szpitalnej, dokąd wedrzeć się nie było wolno promieniom światła. Martin zazdrościł koledze, co tam, na dole, w miasteczku, słaniając się, podpiera szynkwas karczmy i z mózgiem pełnym złudzeń, półprzytomnie rozważa półprzytomne sprawy i wspaniale, fantastycznie pijany nie pamięta o poniedziałku, ani o nadchodzącym tygodniu zabójczej pracy.
Minął trzeci tydzień i Martin przeklinać począł