— He, he, myślałem, że pijasz tylko wodę! — zadrwił Joe.
Martin nie raczył zniżać się do wyjaśnień, kazał
podać butelkę, skwapliwie napełnił swoją szklankę,
a potem dopiero podał koledze.
— Będziesz się z tem guzdrał całą noc, hę? — rzucił brutalnie.
Joe niedołężnie marudził z butelką, więc Martin,
nie czekając dłużej, wychylił szklankę duszkiem
i napełnił ją po raz drugi.
— No, teraz mogę czekać, aż się uporasz —
rzekł ponuro. — Ale śpiesz się.
Joe pośpieszył. Pili teraz razem.
— Tak z roboty, co? Wzięło cię — próbował Joe.
Martin jednak nie życzył sobie rozmawiać na ten temat.
— Piekiełko, psiakrew, wiem, wiem, — ciągnął
Joe. — Ale ciężko widzieć, że i tobie nato przyszło. Tak, tak!
Martin pił w milczeniu, ostro rzucając rozkazy
człowieczkowi za szynkwasem, młodemu wieśniakowi o pół-babskiej minie, wodnisto-błękitnych oczach
i starannym rozdziałku nad czołem.
— Skandal, jak w nas tu orzą, biednych chłopców — skarżył się Joe. — Gdybym się po tem nie
spił, wściekłbym się i podpalił tę przeklętą budę.
Ratuje ich tylko moje chlanie, dobrze mówię, ani
słowa!
Lecz Martin nie odpowiadał. Jeszcze parę łyków
i poczuł wpełzające do mózgu czerwie zatrucia. Aa!
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/237
Ta strona została przepisana.