W poniedziałek rano Joe jęczał i pomrukiwał
nad pierwszą wiązką bielizny, wrzuconą do maszyny.
— Wiesz co... — zaczął.
— Stul pysk! — burknął Martin.
— Przepraszam cię, Joe — odezwał się w południe, podczas przerwy obiadowej. Tamtemu łzy stanęły w oczach.
— Dobrze już, dobrze, stary, — odrzekł. —
W piekle żyjemy, psiakrew i nic nie możemy nato
poradzić. A wiesz, pasjami lubię takich jak ty. Dlatego właśnie boli. Przylgnąłem do ciebie od samego
początku.
Martin uścisnął dłoń „starego“.
— Plunąćby raz na to wszystko — rozważał
Joe. — Plunąć i ruszyć w świat. Nigdy nie próbowałem być włóczęgą, ale to musi być djabelnie łatwo. Nic do roboty! Pomyśl tylko — nic do roboty!
Chorowałem kiedyś — tyfus — w szpitalu — tak
było pięknie! Chciałbym jeszcze zachorować...
Tydzień roboczy mijał. Hotel pełen był gości
i nadetatowe „krochmalone wymysły“ sypały się do
pralni obficie. Obaj robotnicy dokazywali cudów.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/239
Ta strona została przepisana.
Rozdział XVIII