Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/239

Ta strona została przepisana.
Rozdział XVIII

W poniedziałek rano Joe jęczał i pomrukiwał nad pierwszą wiązką bielizny, wrzuconą do maszyny.
— Wiesz co... — zaczął.
— Stul pysk! — burknął Martin.
— Przepraszam cię, Joe — odezwał się w południe, podczas przerwy obiadowej. Tamtemu łzy stanęły w oczach.
— Dobrze już, dobrze, stary, — odrzekł. — W piekle żyjemy, psiakrew i nic nie możemy nato poradzić. A wiesz, pasjami lubię takich jak ty. Dlatego właśnie boli. Przylgnąłem do ciebie od samego początku.
Martin uścisnął dłoń „starego“.
— Plunąćby raz na to wszystko — rozważał Joe. — Plunąć i ruszyć w świat. Nigdy nie próbowałem być włóczęgą, ale to musi być djabelnie łatwo. Nic do roboty! Pomyśl tylko — nic do roboty! Chorowałem kiedyś — tyfus — w szpitalu — tak było pięknie! Chciałbym jeszcze zachorować...
Tydzień roboczy mijał. Hotel pełen był gości i nadetatowe „krochmalone wymysły“ sypały się do pralni obficie. Obaj robotnicy dokazywali cudów.