Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/240

Ta strona została przepisana.

Codziennie do późnej nocy przy świetle lamp elektrycznych zmagali się z pracą, pośpiesznie łykali obiady i nawet przed śniadaniem potrafili odwalić półgodzinną porcję prania. Martin zarzucił codzienne zimne kąpiele. Każdą chwilę należało gonić, gonić, gonić. Joe zaś — jak kapłan — strzegł minut i sekund, dozorował troskliwie, czuwał, by nie zmarnowała się najmniejsza chwileczka, każdą przeliczał i wyliczał, niby skąpiec złoto. Pchał robotę nieprzytomnie, pijany pracą, niby pędząca w gorączce maszyna, wspomagana dzielnie przez drugą maszynę. Maszynę, co niegdyś była Martinem Edenem, człowiekiem.
Zrzadka tylko Martin zdolen był zebrać myśli. Dom jego duszy stał zamknięty, z zasłoniętemi oknami, on sam zaś przemienił się w cień jego dozorcy. Tak. Martin stał się cieniem. Joe miał rację. Obaj byli jak cienie, słaniające się w neskończonem znojnem przedpieklu. Może to sen? Niekiedy w parnym rozskwarzonym upale, sunąc gorące żelazka tam i zpowrotem po białych płótnach, myślał chłopak, że to naprawdę sen tylko. Za chwilę, a może po lat tysiącu, zbudzi się w swojej małej izdebce, przy stole pokrytym plamami atramentu, i wróci do pisania, które przerwał był wczoraj. A może to również sen? Może przebudzeniem będzie nocna zmiana wart na okręcie, i zerwie się w rozkołysanym kasztelu, stanie na pokładzie pod gwiazdami południowego nieba, chwyci za koło i poczuje jak świeży wiatr owiewa ciało.