tępotę zbyt wielkiego zmęczenia — tępotą zmęczenia jeszcze większego. Pod koniec trzeciego miesiąca
po raz trzeci powędrował z Joe do miasteczka. Znajdował zapomnienie, odżywał na nowo i, żyjąc, widział z olśniewającą jasnością, do jakiego zezwierzęcenia doprowadziło go — nie picie — lecz praca nadmierna. Picie było skutkiem, nie przyczyną,
następowało nieuniknienie wślad za przepracowaniem, jak noc następuje po dniu. Nie przez życie
roboczego zwierzęcia prowadzi droga na wyżyny — szeptała chłopakowi wódka. Potakiwał cicho. Wódka była mądra. Odkrywała tajemnicę duszy.
Martin kazał podać butelczynę towarzyszom, sobie zaś papier z ołówkiem i podczas gdy tamci wychylali jego zdrowie — oparł się o szynkwas i bazgrał.
— Depesza, Joe — powiedział. — Czytaj.
Joe czytał pijanym, niepewnym wzrokiem, lecz
odczytane wyrazy wytrzeźwiły go natychmiast. Łzy
zabłysły mu w oczach, spłynęły po policzkach. Spojrzał z wyrzutem na towarzysza.
— Ty mnie przecie nie porzucisz, Mart? — zagadnął rozpaczliwie.
Martin skinął głową i zawołał na chłopaka, żeby
zaniósł depeszę na telegraf.
— Czekaj — zamamrotał błędnie Joe.. — Daj
zebrać myśli. — Oparł się więc o szynkwas i wziął
wpół Martina, nogi bowiem odmawiały mu posłuszeństwa.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/242
Ta strona została przepisana.