— Napisz tam o dwóch do pralni — wyrzucił
nagle. — No, dawaj, podpiszę i ja.
— Dlaczego chcesz rzucić? — zapytał Martin.
— Dla tego samego, co ty.
— Ja pójdę na okręt, ty tego zrobić nie możesz.
— Pal sześć — odparł tamten, — ale mogę pójść
na włóczęgę, o, doskonale mogę.
Martin przez chwilę przyglądał mu się badawczo,
wreszcie zawołał:
— Jak Boga kocham! Zdaje mi się, że masz rację! Lepiej być włóczęgą, niż wołem roboczym. Będziesz żyć, żyć, człowieku! To więcej, niż potrafiłeś
kiedykolwiek.
— Byłem raz w szpitalu — poprawił Joe. —
Piękne były czasy. Tyfus — jużem ci mówił?
Martin zmieniał tekst depeszy na „dwu robotników do pralni“, Joe zaś mówił dalej:
— W szpitalu nigdy nie chciało mi się wódki.
Głupio, co? Porobię cały tydzień jak to bydlę —
muszę łyknąć! Zauważyłeś, że kucharze chlają zawsze, jak świnie? I piekarze też, uważałeś? To z roboty. Muszą, nie da rady. Te, dawaj, zapłacę połowę depeszy!
— Zagramy o to w kości — zaproponował Martin.
— Ej tam! Wszyscy do kupy! Łykniemy! — zwoływał po chwili Joe, hałaśliwie ciskając kości,
aż potoczyły się na wilgotny szynkwas.
W poniedziałek rano był nieprzytomny z oczekiwania. Nie zawracał uwagi na obolałą jak zwykle
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/243
Ta strona została przepisana.