odejdę. Więcej pracował nie będę, dziękuję uprzejmie. Dla mnie towarowe wagony i cień pod drzewami! Bierzta się do roboty, niewolniki, dla was to
w sam raz! Orać i pocić się! Pocić się i orać. Jak
pozdychasz jeden z drugim, to zgnijesz jak i ja!
Więc czy nie wszystko jedno, jakeś żył? hę? Gadaj!
Co? Po kiego czorta tyle kłopotu?
W sobotę Joe i Martin odebrali należną zapłatę
i doszli do rozstajnych dróg.
— Czy już nanic się nie zda prosić, żebyś poszedł ze mną? — zapytał beznadziejnie Joe.
Martin przecząco pokiwał głową. Stał przy rowerze, gotów do wyruszenia. Podali sobie ręce. Joe
przez chwilę zatrzymał rękę kolegi.
— Zobaczymy się jeszcze, Mart, zanim pomrzemy. Napewno. Czuję to. Do widzenia, Mart, bądź
dobrym chłopcem! Polubiłem cię chętnie, uważasz!...
Stał wpośród drogi — nędzna, zagubiona figurka — czekając aż Martin zniknie na zakręcie.
— Dobry był chłop, ten smarkacz — zamruczał — dobry był chłop.
Potem skierował się powoli do stacji kolejowej,
gdzie przy wodociągu leżało na nasypie z pół tuzina włóczęgów, czekających na towarówkę.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/245
Ta strona została przepisana.