nie. Wydaje mi się tak pierwotny, surowy, brutalny, silny — o, zbyt silny! On nie...
Zawahała się i nie mogła dokończyć. Po raz to
pierwszy mówiła o podobnych rzeczach. Powtórnie
więc dokończyła matka:
— ...nie żył czystem życiem, wszak to miałaś na
myśli?
Ruth skinęła znowu, i znowu rumieniec zmącił
jej twarzyczkę.
— Tak, to właśnie, — rzekła. — To zresztą nie
jego wina, choć przyznać trzeba, że nieraz..
— ...igrał z ogniem?
— Tak, i to mnie właśnie trwoży. Niekiedy jestem wprost przerażona, gdy zacznie mówić swobodnie i poprostu o rzeczach, które czynił — jak
gdyby nigdy nic. A przecie to nie jest nic, no powiedz, mateczko, nie jest nic, prawda?
Siedziały, objąwszy się ramionami, a kiedy córka milkła, matka leciutko gładziła jej rękę, jakby
zachęcając do dalszych wyznań.
— Ale interesuje mnie... strasznie! — ciągnęła Ruth. — Jest przecie do pewnego stopnia moim
wychowankiem. Pozatem jest także moim pierwszym przyjacielem — chociaż właściwie nietylko
przyjacielem. Raczej czemś pośredniem między wychowankiem, a przyjacielem. Czasami również, kiedy mnie przestraszy, myślę, że jest poprostu... dzikim buldogiem, którego wzięłam sobie do zabawy,
a który rwie się z łańcucha, szczerzy zęby i straszy,
że ucieknie.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/251
Ta strona została przepisana.