Matka czekała dalej w milczeniu.
— Przypuszczam, że interesuje mnie właśnie
tak, jak ów buldog. Ma zresztą dużo dobrych stron,
ale równie dużo takich, których nie mogłabym polubić... w inny sposób. Widzisz, mamo, myślałam
już o tem. Ten chłopak pali, pije, przeklina, boksował się nawet swego czasu. Mówił mi o tem wszystkiem — i mówił, że to lubi. Zresztą, jest przeciwieństwem typu, jakim powinien być mężczyzna,
mężczyzna, którego chciałabym za — głos jej zniżył się do szeptu — za męża. Pozatem jest zbyt
silny. Mój wybrany powinien być wysoki, smukły,
piękny, pełen wdzięku i czaru, królewicz z bajki.
Nie! niema obawy, żebym się zakochała w Martinie Edenie. Byłoby to najgorsze ze wszystkiego.
— ...Nie o tem myślałam właściwie — wyrzekła
znacząco matka. — Czy jednak pomyślałaś o nim?
On, będąc pod każdym względem poza nawiasem,
może przecie zakochać się w tobie?
— Ależ kocha się już oddawna! — zawołała panienka.
— To było do przewidzenia — rzekła uprzejmie
pani Morse. — Jakże mogło być inaczej?
— Olney nienawidzi mnie przecież! — krzyknęła
Ruth namiętnie. — I ja nienawidzę Olney’a! W jego obecności czuję się zawsze jak kotka. Wiem, że
jestem mu wstrętna. I nawet — dziś sobie to uświadamiam — sama mam wstręt do niego. Zato z Martinem jestem szczęśliwa. Nikt nie kochał mnie nigdy w ten sposób — to znaczy żaden mężczyzna,
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/252
Ta strona została przepisana.