Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/26

Ta strona została przepisana.

— Taki Longfellow, naprzykład — mówiła da lej panienka.
— Ach, tak, czytałem — przerwał impulsywnie Martin, pragnąc dowieść, że również zna coś niecoś i nie jest przecież bezdusznym pniem. — „Psalm życia“ „Excelsior“ i... zdaje się, że to już wszystko.
Skinęła głową i uśmiechnęła się leciutko, Martin zaś uczuł natychmiast, ile w tym małym uśmieszku było pobłażania, tak współczującego pobłażania. Zły był sam na siebie za pretensje do popisów. Ten łajdak Longfellow napisał z pewnością niezliczoną ilość tomów!
— Niech się pani nie gniewa, że przerwałem. Ja właściwie... tego... nie znam się zupełnie na... literaturze. To nie są sprawy... mojej sfery, uważa pani. Ale — ale staną się sprawami mojej sfery.
Zabrzmiało to, jak groźba. Głos chłopca był zdeterminowany, oczy błyszczące, rysy twarzy jak gdyby stwardniałe. Panienka zauważyła, że szczęki zacisnęły mu się ostro i nabrały wyrazu tak gwałtownej, że aż niemiłej agresywności. Zarazem potężna fala bujnej męskości zdawała się płynąć od niego i zalewać dziewczynę.
— Nie wątpię, że pan uczyni to... sprawą „pańskiej sfery“ — zakończyła ze śmiechem. -— Pan jest bardzo silny.
Spojrzenie jej zatrzymało się przez chwilę na muskularnej szyi, wiązanej mocno i, jak gdyby turzej, bronzowej od słońca, dyszącej siłą i zdrowiem.