Nadszedł przepiękny dzień wczesnej jesieni, ciepły
i drzemiący, rozedrgany jeszcze słodką ciszą mijającego lata, prawdziwego lata Kalifornji, dzień o słońcu zamglonem i wędrownych powiewach morskiego wietrzyka, który zmącić nie umiał wonnej
omdlałości powietrza. Zwiewny obłok, co nie był
mgłą, lecz ciemnym, wełnistym oddechem fabryk,
wypełniał doliny pośród wzgórz. San Francisco leżało na wyżynie, jak potężna plama dymu. Zatoka,
wrzynająca się w miasto, miała tępy poblask roztopionego metalu. Statki i łodzie leżały na niej bez
ruchu, lub szły leniwie z powolnym odpływem. Daleki szczyt Tamalpais, ledwie widny w srebrzystem
zamgleniu, wyrastał olbrzymi ponad cieśniną Złotych Wrót, wijących się w blasku zachodzącego
słońca pasmem litem z bladego złota. Dalej — Ocean — olbrzymi majak — wznosił ponad linją horyzontu skłębione masy chmur, płynących ku lądowi i grożących pierwszem najściem huraganów zimowych.
Kończyło się lato, choć odwlec próbowało odejście, słaniając się błędnie między wzgórzami, pogłę-
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/270
Ta strona została przepisana.
Rozdział XXI