biając barwę dolin, rozpinając całuny mgły, utkane
jakby z zanikających mocy i nasyconych pragnień,
co umrzeć potrafią spokojnie, rade, iż żyć było im
dane — i żyć dobrze.
A pośród wzgórz, na ulubionem wzniesieniu, siedzieli obok siebie Martin i Ruth, pochyliwszy głowy nad kartą tej samej książki. Martin czytał głośno sonety miłosne kobiety, co kochała Browninga
tak, jak niewielu mężczyzn na świecie było kochanych.
Czytanie szło jednak sennie. Czar ginącego piękna zbyt był mocny. Złocisty rok, grzesznik cudowny
i niepowrotny umierał tak, jak żył, a powracające
wspomnienie pragnień i nasyceń poiło powietrze
słodką omdlałością. Rozmarzony i wciąż jeszcze tęskniący, władał ludźmi, osłabiając fibry woli, zasłaniając oblicze rozsądku purpurowym tumanem pokusy. Martin poczuł wzruszenie i tkliwość. Biły
w nim gorące fale krwi. Głowa znalazła się tuż przy
główce dziewczyny, a kiedy przelotne powiewy wiatru rozrzucały złote włosy i muskały niemi twarz
chłopaka — drukowane stronice książki poczynały
kołysać się i zachodzić mgłą.
— Nie przypuszczam również, żeby pan pamiętał choć jedno słowo z tego, cośmy czytali odezwała się Ruth, gdy Martin zmylił kartki.
Spojrzał płonącemi oczyma i już, jak zwykle,
miał się stać nieśmiały, gdy nagle odpowiedź przyszła mu sama na wargi.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/271
Ta strona została przepisana.