Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/272

Ta strona została przepisana.

— Nie przypuszczam również, żeby zapamiętała pani. O czem była mowa w ostatnim sonecie?
— Nie wiem — zaśmiała się szczerze. — Zapomniałam. Nie czytajmy więcej. Dzień jest zbyt piękny.
— To już na długo ostatni nasz dzień w górach — wyrzekł Martin poważnie — burza zbiera się nad oceanem.
Książka wypadła z rąk na trawę. Chłopak siedział w milczeniu leniwy i patrzał ku śniącej zatoce śniącemi, niewidzącemi oczyma. Ruth spoglądała zukosa na jego szyję. Nie zbliżyła się sama — została zbliżona siłą zewnętrzną, potężniejszą od grawitacji, potężną jak przeznaczenie. Do zetknięcia ramion brakowało zaledwie cala i cal ten przekroczony został bez wiedzy i woli Ruth. Poprostu jej ramię dotknęło jego ramienia leciutko, niby skrzydło motyla i równie lekkie ozwało się dotknięcie-odpowiedź. Panienka poczuła bliskość chłopaka i drżenie co nim wstrząsało. Teraz właśnie trzebaby odsunąć się nieznacznie. Ruth jednak nie władała już sobą. Uczynki jej pierzchły z pod kontroli rozsądku, nie myślała o żadnych nakazach w tem szaleństwie cudownem, co zapanowało wszechmocnie.
Męskie ramię sunąć poczęło ku dziewczynie, otaczając i obejmując cicho. W męce rozkoszy wsłuchiwała się w powolność tego ruchu. Nie wiedząc na co czeka, czekała z zapartym oddechem, suchemi, płonącemi wargami, przyśpieszonem tętnem, z gorączką niepokoju we krwi. Obejmujące ramię wzno-