Pani Morse nie potrzebowała uciekać się do intuicji macierzyńskiej, żeby wyczytać wszystko
z twarzy Ruth, gdy panienka powróciła do domu.
Rumieniec, który nie chciał opuścić policzków, wydał prostą historję tego, co zaszło, a jeszcze wymowniej zdradziły oczy, wielkie i świetliste, odbijające wiernie jasną radość duszy.
— Co się stało? — zapytała pani Morse, wyczekawszy, aż córka położy się do łóżka.
— Ty wiesz? — odrzuciła drżącemi wargami
Ruth.
Zamiast odpowiedzi matka objęła dziewczynę ramieniem i delikatnie gładzić poczęła włosy.
— On nic nie powiedział — wybuchnęła Ruth.—
Nie mogłam przewidzieć, że tak się stanie. Nigdy
nie pozwoliłabym, żeby mówił..., ale on właśnie nic
nie mówił.
— Więc jeśli nic nie mówił, to nic zajść nie mogło? Nieprawdaż?
— Ale owszem, zaszło właśnie...
— Na litość boską, dziecko, co ty pleciesz? — rozgniewała się pani Morse. — Nie przypuszczasz
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/280
Ta strona została przepisana.
Rozdział XXII