chyba, że coś z tego zrozumiałam? Cóż się stało
nareszcie?
Ruth spojrzała na matkę zdziwiona.
— Myślałam, że już wiesz Cóż, jesteśmy zaręczeni, Martin i ja.
Pani Morse roześmiała się nerwowo.
— Nie, on nic nie mówił, — wyjaśniła panienka. — Poprostu tylko kochał mnie. Nic więcej. Sama byłam równie zaskoczona, jak ty w tej chwili.
Nie powiedział ani słowa. Objął mnie tylko. I... i...
przestałam być sobą. Całował mnie, ja całowałam
jego... Nie mogłam nic poradzić. Samo się stało.
Wtedy zrozumiałam, że go kocham.
Przerwała, czekając z ufnością na błogosławieństwo macierzyńskiego pocałunku, lecz pani Morse
zachowała chłodne milczenie.
— To był straszny wypadek, ja wiem — zaczęła
znów Ruth posmutniałym głosem. — I nie wiem
doprawdy, czy będziesz mogła przebaczyć mi kiedykolwiek. Ale nic nie mogłam poradzić. Aż do tej
chwili nie śniło mi się nawet, że go kocham. Będziesz chyba sama musiała powiedzieć ojcu...
— Czy nie lepiej wogóle nic ojcu nie mówić?
Zobaczę się z panem Edenem, pogadam, wytłumaczę mu; pewna jestem, że zrozumie i zwróci ci
słowo.
— Nie, nie! — wykrzyknęła, zrywając się,
Ruth. — Ja nie chcę zwracać mu słowa! Kocham,
a miłość jest tak słodka! Wyjdę za niego — jeśli...
jeśli, — rzecz prosta — ty mi pozwolisz.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/281
Ta strona została przepisana.