Proces przejścia do jadalni był dla Martina prawdziwą męką. Wśród niezliczonych potknięć, potrąceń, pchnięć, zatrzymań, posuwanie się naprzód wydało mu się rzeczą niemożliwą. Nareszcie, po długich wysiłkach, cel został osiągnięty i oto znalazł się przy stole obok Niej. Najeżony rynsztunek błyszczących noży i widelcy przeraził go. Ostre i wrogie, zdawały się grozić szeregiem nowych niebezpieczeństw. Martin wpatrywał się w nakrycia jak zaczarowany, aż po ich lśniącej powierzchni przesuwać się zaczęły scenki z okrętowego życia... Siedzi oto na pokładzie, pośród kolegów marynarzy, dzielących solone mięso palcami i składanym nożem, lub zanurzających pogięte łyżki żelazne w misę gęstej grochówki. W nozdrzach zaświdrował mu odór nadpsutego jadła, do uszu doszły dźwięki głośnego mlaskania i żucia, przerywane tylko trzaskaniem brusów i jękiem rozbujanych lin. Przyjrzał się jedzącym kolegom i zdecydował, że wyglądają jak świnie. — Trzeba uważać, żeby tutaj nic podobnego — postanowił. — Spokojnie i cicho. Cały czas mieć się na baczności! — Rozejrzał się
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/30
Ta strona została przepisana.
Rozdział II