dookoła. Naprzeciwko siedział Artur i brat jego, Norman. — To jej bracia! — pomyślał przelotnie i serce wezbrało mu tkliwością. — Jakże się tu wszyscy kochają! — Przypomniał sobie powitanie córki z matką, ich pocałunek i wspólne przejście przez salon. W świecie, który znał dotychczas, nie istniały takie objawy czułości między rodzicami i dziećmi. Było to, jakby objawieniem wyżyn istnienia, osiągniętych przez ludzi z lepszego świata, a zarazem najcenniejsza z rzeczy, którą dostrzec zdołał dotychczas przez wąski, świetlisty wyłom w świecie piękna. Spostrzeżenie to wzruszyło chłopaka głęboko i serce tajało mu słodko w niezaznany dotychczas sposób. Tęsknił do miłości. Pragnął jej całym sobą. Miłość była organiczną potrzebą jego istnienia. Dotychczas nie zaznał jej i twardniał w oschłem życiu. Nie zdawał sobie jednak sprawy, jak bardzo pragnął kochania. Nie rozumiał tego i obecnie. Zauważył tylko objawy miłości i drżał cały na widok niepojętej, cudownej i promiennej potęgi. Bogu dzięki, że pana Morse nie było w domu. Martin dość miał trudności w poznaniu Jej, Jej matki i młodszego brata. Artura znał już trochę. Ojciec — to byłoby już doprawdy ponad siły! Zdawało się chłopakowi, że nigdy w życiu nie pracował tak ciężko. Najtrudniejsza robota na okręcie była zabawką w porównaniu z tem, co tu przechodził. Drobne kropelki potu wystąpiły mu na skroniach, koszula była cała wilgotna. Zbyt trudno doprawdy
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/31
Ta strona została przepisana.