odciska się na nim tak łatwo, jak nazwa browaru na
butelce piwa. Zajmują się usidlaniem całej młodzieży uniwersyteckiej, wyjaławianiem głów ze wszystkiego, co istnieć w nich mogło, jako kiełkująca samodzielność, i wybijają na wszystkiem stampilki komunału.
— Przypuszczam — odrzekła Ruth, — iż bliższą
będę prawdy, obstając za tem, co jest znane i uznane, niż pan, błądząc i rozbijając się w obrazoburczym zapale, jak dziki z południowego Archipelagu.
— Raczy pani pamiętać, iż obrazoburcami byli
tam właśnie misjonarze — zaśmiał się Martin. —
Niestety jednak, wszyscy misjonarze pojechali sobie do pogan i nie pozostał żaden, ażeby poburzyć
te stare bohomazy, panów Prapsa i Vandervatera.
— Nawet profesorowie uniwersytetu — dodała
panienka.
Martin uroczyście potrząsnął głową.
— Nie. Profesorowie nauk ścisłych niech żyją! Mają umysły prawdziwie wielkie. Lecz, doprawdy,
dobry uczynek spełni ten, kto zdecyduje się rozbić
głowy dziewięciu dziesiątych „profesorów“ literatury — tych drobnoludków o mózgach papugi!
Wypadło to dość ostro w stosunku do znanych
i uznanych powag — panience jednak wydało się
zgoła bluźnierstwem. Nie odważyłaby się nigdy porównywać swoich profesorów — eleganckich, wykształconych, wytwornie ubranych, mówiących łagodnie modulowanym głosem, pełnych wyrafinowanej kultury i subtelności — z tym urągającym
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/310
Ta strona została przepisana.