się, by nie pójść o krok za daleko. Nie kochał jej
przecie zato, co myślała o Prapsie, Vandervaterze
i profesorach literatury! Powoli dochodził do zrozumienia i coraz większej pewności, że sam zapuszczać się mógł do takich stref myśli, których Ruth
nie dosięgnie nigdy, i o których istnieniu nie dowie
się nawet.
W kwestjach muzyki panienka uważała swego
przyszłego męża za zupełnie niedorzecznego,
w szczególności zaś jego poglądy na operę miała
już nietylko za bezsensowne, ale wręcz i umyślnie
perwersyjne.
— Jakże się panu podobało? — spytała Ruth
pewnego wieczoru, kiedy razem wracali z opery.
Martin zaprosił był narzeczoną do teatru, postanawiając w tym celu cały miesiąc nieomal żywić się
chlebem i wodą. Ruth, podniecona radośnie, czekała
napróżno, aż Martin mówić zacznie o wrażeniach,
i wreszcie zaczepiła go sama.
— Podobała mi się uwertura — odrzekł chłopak. — Była wspaniała.
— Dobrze, lecz sama opera?
— Hm, cóż, opera również wspaniała, to znaczy,
wspaniała była orkiestra, chociaż przyznaję, iż cieszyłbym się znacznie więcej, gdyby te błazeńskie
marjonetki zamilkły i zeszły precz ze sceny.
Ruth była oburzona.
— Nie myśli pan chyba o Tetralani i Barillo? — rzuciła wyzwanie.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/312
Ta strona została przepisana.