Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/322

Ta strona została przepisana.

docznie ma zamiar pożartować z nią trochę, z nią, z którą już tak dawno nikt nie żartował.
— Pomyślcie porządnie — doradził Martin, widząc, że Marja otwiera już usta.
— Dobrze, dobrze — odrzekła. — Już pomyślałam. Chciałabym domek, ten domek, żeby był całkiem mój, i żeby już nie trzeba płacić komornego, siedem dolarów za każdy miesiąc.
— Otrzymacie ten domek — zapewniał Martin. — I to już niedługo. No, a teraz to wielkie, ogromne życzenie! Niech Wam się zdaje, że jestem Bogiem, i że powiadam: otrzymasz wszystko, czego zapragniesz! No więc? możecie obstalowywać — słucham.
Marja przez chwilę uroczyście rozważała propozycję.
— A nie boita się? — zapytała ostrzegawczo.
— Nie, nie — roześmiał się Martin. — Nie boję się. Walcie, matko.
— Ej, bo to wielgie życzenie — ostrzegła raz jeszcze.
— Niech tam! Całą parą, powiadam.
— No więc... — zaczerpnęła głęboko powietrza, jak uradowane dziecko i w jednem zdaniu zawarła najgorętsze marzenie całego życia. — Chciałabym fermę mleczną, — porządną fermę mleczną. Dużo krów, dużo pola, dużo trawy. Chciałabym blisko San-Le-and; tam mieszka moja siostra. Sprzedawałabym mleko do Oakland, zebrałabym dużo grosza! Joe i Nick nie pasaliby krów. Chodziliby do szkoły. Bimety uczyłby się na maszynistę, taki co