posadę. Myśl o posadzie przypomniała mu Joe —
Joe wędrującego przez krainę słodkiego próżnowania. Martin westchnął ciężko, z zazdrością... Reakcja po 19-to godzinnej codziennej pracy wstawała coraz potężniej. A jednak Joe nie był przecie
zakochany, nie ponosił odpowiedzialności za miłość
i mógł sobie dowoli wędrować przez słodki kraj
próżnowania. On, Martin, miał powód do pracy —
stanąć do niej chce i musi. Jutro rano zacznie szukać posady! Zawiadomi też Ruth, że zmienił plany
na przyszłość i skłonny jest przyjąć zajęcie w biurze jej ojca.
Pięć dolarów za pięć tysięcy słów, dziesięć słów
za jeden cent — oto rynkowa cena sztuki. Cały
nonsens, cała podłość tego faktu wypełniły myśli chłopaka; równocześnie zaś pod zamkniętemi powiekami płonęła ognista cyfra 3.85 — suma, którą
winien był sklepikarzowi. Martin wstrząsnął się od
nagłego dreszczu i w chwili tej zdał sobie sprawę,
że bolą go kości. Najmocniej bolał kark. Pozatem
bolała głowa — bolał wierzchołek i tył czaszki, mózg
zdawał się puchnąć, ból między brwiami stawał się
wprost nie do zniesienia. A powyżej brwi, nieruchomo, gdzieś pod kością czoła, paliła się bezlitosna cyfra „3.85“. Martin otworzył oczy, żeby;
uciec od tego widoku, lecz jaskrawe światło dzienne zdawało się razić białka i zmusiło go do opuszczenia powiek, poczem fatalne „3.85“ zabłysło
znowu.
Pięć dolarów za pięć tysięcy słów, dziesięć słów
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/328
Ta strona została przepisana.