za cent — oto myśl, co wżarła się w mózg, i od
której nie było ucieczki, tak samo dobrze jak od
natarczywej cyfry „3.85“ pod powiekami. Nagle
cyfra poczęła się zmieniać, i Martin przyglądał jej
się z calem natężeniem, dopóki nie zapłonęło wyraźne „2“. Aha — pomyślał — to piekarz! Zkolei
ukazało się „2.50“. Martin był zdumiony i biedził
się nad rozwiązaniem tej zagadki, jakby odpowiedź
była kwestją życia lub śmierci. Winien był komuś
dwa dolary, pięćdziesiąt centów — to nie ulegało
wątpliwości. Ale komu? Rozstrzygnięcie było zadaniem, narzuconem przez jakowyś wszechmocny,
a wrogi rozkaz, i chłopak błądził po nieskończonych
zaułkach własnego mózgu, otwierając wszelkie zakamarki i skrytki, zawalone strzępkami wspomnień
i rozpoznań, nadaremnie szukając odpowiedzi. Po
jakimś niewiadomym przeciągu czasu, długim jak
stulecie, nagle z łatwością i bez wysiłku pojął, że
owe „2.50“ winien jest Marji. Z ulgą zwrócił się
całą duszą ku scenie tortur pod powiekami. Rozwiązał zagadkę; wolno mu odpocząć. Lecz nie!
„2.50“ zniknęło, a na tem samem miejscu płonęło
już złowrogie „8.00“. A to kto znowu? Raz jeszcze
trzeba przewędrować straszliwy labirynt zaułków
mózgu — znaleźć odpowiedź.
Jak długo trwało błądzenie i poszukiwanie, Martin nie wiedział, lecz po jakimś okresie czasu, który
wydał mu się nieskończenie długi, przywołało go do
przytomności stuknięcie drzwi i łagodne pytanie
Marji, czy nie jest przypadkiem chory. Odpowie-
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/329
Ta strona została przepisana.