rów. „Ha, ha, ha!“ — rechotał wydawca po drugiej
stronie magla.
— Jeśli tak, to zabiję! — krzyknął Martin, wyszedł do pokoju maszyn po siekierę i znalazł tam
Joe, krochmalącego rękopisy. Nadaremno próbował
go powstrzymać, wreszcie cisnął weń siekierą.
Ostrze jednak zaryło się widocznie w powietrzu,
Martin zaś znalazł się w izbie do prasowania, pośród szalonej zamieci śnieżnej. Ach, nie, to nie
śnieg pada! To sypią się czeki, czeki na olbrzymie
sumy — najtańszy jest na tysiąc dolarów. Zaczął
je zbierać, i układać starannie w paczki po sto,
ostrożnie związując każdą paczkę szpagatem.
Nagle podniósł głowę od roboty i zobaczył, iż
Joe żongluje mankietami, żelazkami i krochmalonemi rękopisami. Znowu i znowu sięgał po czeki i dodawał paczkę po paczce do skłębionej zamieci, co
wreszcie przebiła dach i ulatywać poczęła wirującemi skrętami. Martin rzucił się naprzód, porwał
siekierę i cisnął ją w skłębiony chaos. Wreszcie Joe
chwycił Martina i również cisnął go wślad za siekierą. Martin przebił dach, zaplątany we własne rękopisy. Spadłszy na ziemię — trzymał ich całą naręcz. Ale natychmiast podrzuciło go znowu coś
w górę, raz jeszcze i jeszcze raz i nieskończoną
ilość razy... Hen, zdaleka, zwysoka, dosłyszał dziecinną, drżącą przyśpiewkę: „walczyka jeszcze,
o Willie, wkółeczko, wkółeczko, wkółeczko...“
Siekierę odnalazł w samym środku mlecznej drogi czeków, krochmalonych koszul i rękopisów. Po-
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/332
Ta strona została przepisana.