Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/346

Ta strona została przepisana.

rzucona o brzeg. W pół godziny później dopełzł zpowrotem do łóżka, rad, iż może leżeć bez ruchu z zamkniętemi oczami. Powoli przesuwał w myśli rozliczne utrapienia i troski. Marja wchodziła kilkakrotnie, żeby zmienić zimny okład na czole chorego. Pozatem zostawiała go w spokoju, zbyt mądra, by męczyć troskliwością. Martin, wdzięczny jej zato, pomrukiwał zcicha: „Dostaniesz fermę mleczną, Marjo, napewno, napewno...“
Potem przypominać jął zamierzchłą przeszłość dnia wczorajszego. Jak gdyby życie całe upłynęło od nadejścia listu z „Transcontinentalu“ — życie całe od chwili, co wszystko dawne zburzyła i pogrzebała, odwróciwszy nową kartę losu. Wyrzucił ostatni pocisk z cięciwy, a teraz leżał powalony. Gdyby się nie był głodził, nie dosięgłoby go choróbsko. Wycieńczony jest jednak, i brak mu teraz sił do zwalczania zarazka, który napadł organizm. Oto rezultat!
— I naco zda się człowiekowi napisanie całej bibljoteki, jeśli postrada życie? — zapytał chłopak głośno. — Nie tu moje miejsce. Dość już literatury. Przeznaczenie to biuro, książki rachunkowe, pensja miesięczna i życie z Ruth w małym domku własnym.
W dwa dni później, Martin, przełknąwszy jajko, dwie grzanki i trochę herbaty, upomniał się o swoją pocztę; ból oczu jednak nie pozwolił mu czytać.
— Proszę mi przeczytać, Marjo — powiedział. — Te duże, długie, listy — nic ważnego. Pod stół z niemi. Proszę czytać tylko małe.