miał trzy tysiące słów. Skrócić o jedną trzecią — dwa tysiące. Czterdzieści dolarów, to akurat po dwa
centy za słowo. Zapłata — dwa centy słowo, termin — chwila przyjęcia. Gazety mówiły prawdę.
Przypuszczał, że „Biała Mysz" jest trzeciorzędnem
czasopismem! Najwidoczniej nie znał wydawnictw.
Uważał „Transcontinental“ za organ bardzo poważny, a przecież płaci tylko centa za dziesięć słów.
„Białą Mysz“ lekceważył, a jednak daje ona dwadzieścia razy więcej i w należytym terminie.
No, jedno nie ulega wątpliwości: posady szukać
nie pójdzie. Wiele ma jeszcze w głowie opowiadań
niegorszych od „Wiru“. Biorąc po czterdzieści dolarów za sztukę, zarobi znacznie więcej, niż na jakiejkolwiek posadzie. Bitwa została wygrana właśnie w chwili, gdy myślał, że przegrał. Oto początek powodzenia. Droga jasna. Zacząwszy od „Białej Myszy“, z dniem każdym zwiększać teraz będzie spisy swoich wydawców. Robotę rzemieślniczą
można cisnąć w kąt. Nie przyniosła zresztą ani centa. Poświęci się pracy — poważnej pracy — wypowie, wyrazi, wypisze wszystko, co ma w duszy
najlepszego. Zapragnął w tej chwili, żeby Ruth podzieliła jego radość i — nagle — przejrzawszy listy
rzucone na posłanie, spostrzegł list od Niej! Pisała
z wyrzutem pełnym słodyczy, pytając, co mianowicie zatrzymało Martina w domu przez czas tak
okrutnie długi. Chłopak pobożnie odczytywał stroniczki, zachwycał się charakterem pisma, wielbił każde pociągnięcie pióra, a nareszcie ucałował podpis.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/348
Ta strona została przepisana.