Odpowiadając, przyznał się szczerze, że nie mógł
przyjść, ponieważ zastawił w lombardzie jedyne
przyzwoite ubranie; ostatniemi czasy był chory;
obecnie jednak ma się już lepiej i za jakieś dziesięć dni lub dwa tygodnie (jak tylko otrzyma odpowiedź na list wysłany do New Yorku) — wykupi ubranie i przybiegnie!
Panienka jednak nie życzyła sobie czekać dziesięciu dni. Przecież narzeczony jej był chory. Następnego popołudnia, w towarzystwie Artura, przybyła własnym powozikiem, ku niewypowiedzianej
uciesze plemienia Silvy i wielkiej konsternacji samej Marji. Matka wytargała za uszy dzieciaki, tłoczące się koło gości na ciasnym ganeczku, i straszliwszą niż zwykle angielszczyzną przepraszać poczęła za swoją powierzchowność. Zakasane rękawy,
mydliny, ociekające z rąk, i gruby worek, uwiązany
zamiast fartucha, świadczyły wymownie o zajęciu,
przy którem ją zastano. Tak była zmieszana najazdem dostojnych młodych gości, pytających o jej lokatora, że zapomniała nawet poprosić, aby zechcieli spocząć w saloniku. Idąc do pokoju Martina, musieli przejść przez kuchenkę, gorącą, wilgotną i pełną pary od wielkiego prania. Mar ja w popłochu nie zamknęła drzwi sypialni i przez dobrych
chwil kilka obłoki, cuchnące brudem i mydlinami,
wdzierały się do pokoju chorego.
Ruth z powodzeniem lawirowała w prawo, w lewo
i znowu w prawo, dopóki kanałem między stołem
a łóżkiem nie przedostała się ku Martinowi; Artur
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/349
Ta strona została przepisana.