ślad zetknięcia z otoczeniem. Dotychczas nie widywała chłopaka niegolonego i trzydniowy zarost, zaniedbany podczas choroby, wydał jej się odrażający. Nietylko nadawał twarzy Martina ten sam ciemny i ponury charakter, który nosiło cale domostwo
Silvy, lecz potęgował jeszcze wrażenie brutalnej
zwierzęcej siły, tak dla Ruth nienawistnej. I oto
nadomiar złego, przyjęcie rękopisów, o którem opowiada z taką dumą, utwierdzi go w dotychczasowem szaleństwie. Gdyby jeszcze trochę poczekał,
dałby spokój i wziął się do pracy. Teraz jednak pozostanie znowu kilka długich miesięcy w tym ohydnym domu, pisząc i przymierając głodem.
— Co to za zapach? — spytała nagle.
— Pewnie któryś z pralnianych zapachów Marji — brzmiała odpowiedź.
— Nie, nie; nie to. Coś innego — zgniły, skwaśniały, mdlący zapach.
Martin powąchał powietrze, zanim odpowiedział.
— Nie czuję nic innego, prócz zastarzałego dymu z papierosów — oświadczył.
Otóż właśnie. To okropne. Dlaczego pan tyle pali?
— Bo ja wiem! Wiem tylko, że palę więcej niż zwykle, kiedy jestem sam i zgnębiony. Pozatem — stare przyzwyczajenie. Zacząłem palić, będąc jeszcze smarkaczem.
— Niezbyt miłe przyzwyczajenie, przyzna pan — ciągnęła dziewczyna. — Zapachy biją aż w niebiosy.
— To już wina złego tytoniu. Mogę sobie po-
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/352
Ta strona została przepisana.