rozpacz. Zresztą, Martin, kochanie, pan dobrze wie,
że to prawda...
Skłoniła się ku niemu, tkliwa i prosząca, chłopak
zaś, spojrzawszy w jasną, przeczystą głąb dziewczęcych oczu, przeraził się własnej nikczemności.
— Pragnęłabym bardzo, żeby pan nigdy już nie
palił — szepnęła słodko panienka. — Ja proszę.
Proszę zrobić to... dla mnie.
— Naturalnie! Nigdy już nie dotknę papierosa! — krzyknął Martin. — Uczynię wszystko, co
rozkażesz, kochanie najmilsze — wszystko — Ty
wiesz!
Panienkę osaczyły pokusy. Przez krótką chwilę
dane jej było zawładnąć tą bujną naturą. Pewna
była, iż dzisiaj żądać może nawet porzucenia pisania — Martin życzenie jej spełni. Przez jeden moment na wargach Ruth drżały decydujące słowa.
Nie wyrzekła ich jednak. Zabrakło jej odwagi.
Wzamian zato skłoniła się bliżej jeszcze ku chłopakowi i już w objęciach jego szepnęła:
— Ty wiesz, to przecież nie dla mnie, to tylko
dla twego dobra. Pewna jestem, że palenie ci szkodzi. Zresztą wogóle źle jest być niewolnikiem czegokolwiek, a najgorzej chyba niewolnikiem nędznego zielska.
— Będę zawsze twoim tylko niewolnikiem —
w uśmiechu przemówił chłopak.
— W każdym razie rozpoczynam wydawać rozkazy.
Spojrzała mu w oczy figlarnie, w głębi duszy ża-
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/354
Ta strona została przepisana.