Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/357

Ta strona została przepisana.

I nadal słuchała opowiadania, nie słysząc, dopóki nie wytrzeźwiło jej nagle krótkie zdanie.
Chorował na tę gorączkę w ukrytej osadzie trzydziestu trędowatych na jednej z wysp hawajskich.
— Poco pan tam jeździł? — spytała.
Królewska niedbałość o życie wydała jej się wprost zbrodnicza.
— O niczem nie wiedziałem — odrzekł Martin. — Ani mi się śniło nawet o trędowatych. Kiedym uciekł ze skunera i wylądował w zatoce — szedłem wgłąb wyspy, szukając schronienia. Trzy dni żywiłem się gujawą, jabłkami ochji i bananami, co rosły dziko w dżungli. Czwartego dnia odnalazłem drogę — ścieżeczkę raczej. Prowadziła pod górę, wgłąb wyspy. Tam właśnie chciałem iść. Ścieżka nosiła ślady niedawnego przejścia ludzi. W jednem miejscu biegła po krawędzi grzbietu górskiego, ostrego jak nóż. Nie była szersza nad 3 stopy, po obu zaś jej stronach rozwierały się przepaści na setki stóp głębokie. Jeden człowiek, dostatecznie zaopatrzony w amunicję, mógłby bronić tej pozycji przeciwko setkom.
Innej drogi nie było. Po upływie trzech godzin doszedłem do niewielkiej doliny pośród gór, ukrytej niby kieszeń w fałdach lawy. Kotlinka spływała drobnemi tarasami; rosły tam drzewa owocowe i stało osiem czy dziesięć trzcinowych chat. Jak tylko ujrzałem mieszkańców — zrozumiałem, gdzie jestem. Starczyło jedno spojrzenie.
— I cóż pan zrobił? — rzuciła zdławionym gło-