Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/358

Ta strona została przepisana.

sem Ruth, niby Desdemona, zasłuchana w przerażeniu i osłupieniu.
— Cóż mogłem zrobić? Wodzem trędowatych był człeczyna stary, dobrze już zaawansowany, ale wciąż jeszcze rządzący, niby król. Sam znalazł przejście po górskim grzbiecie, odkrył dolinkę i założył osadę. Wszystko wbrew prawu. Ale miał strzelb i ładunków dość, a jego ludzie, wytrenowani na bawołach i dzikach, byli morowymi strzelcami. Nie, ani mowy o ucieczce biedaka Martina. Zostałem — na trzy miesiące.
— Jakże pan potem uciekł?
— Tkwiłbym tam dotychczas, gdyby nie pewna dziewczyna — pół-krwi Chinka, półbiała, ćwierć- krwi Hawajka. Piękna biedaczka i wykształcona. Matkę jej w Honolulu liczono na miljon zgórą. Ta właśnie dziewczyna uwolniła mnie koniec końców. Matka jej, widzi pani, utrzymywała całą tę kolonję, córka więc nie bała się kary za moje uwolnienie. Przedtem jednak kazała mi zaprzysiąc, iż nigdy nie wydam kryjówki trędowatych. Nie wydałem istotnie. Dzisiaj po raz pierwszy wspominam ogólnikowo o całej historji. Dziewczyna miała zaledwie pierwsze oznaki choroby. Palce jej prawej ręki były leciuteńko skrzywione, na ramieniu wystąpiło małe piętno. Oto wszystko. Dziś już umarła zapewne.
— No i cóż? Nie bał się pan? I bardzo się pan cieszył, że zdążył uciec niezarażony?
— Pewnie — wyznał. — Zpoczątku było mi