Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/359

Ta strona została przepisana.

trochę nieswojo. Ale po pewnym czasie przywykłem. Nieszczęście tej dziewczyny odczułem bardzo. Przez nią zapomniałem bać się o samego siebie. Była tak piękna! Piękna duszą i ciałem, i zlekka tylko tknięta zarazą, a przecież skazana na dzikie, pierwotne istnienie i stopniowe, powolne, okrutne umieranie. Trąd jest straszliwszy, niż my, zdrowi, możemy sobie wy obrazić.
— Biedne stworzenie! — szepnęła cicho panienka. — To cud, że ona pozwoliła panu odejść.
— Dlaczego? — zapytał niedomyślnie Martin.
— Dlatego, że zapewne kochała pana — ciągnęła wciąż szeptem Ruth. — No, szczerze, tak, czy nie?
Bronz twarzy Martina zbladł był od pracy w pralni i od zamkniętego miejskiego życia, głód zaś i choroba wybieliły go ostatecznie; przy słowach Ruth lekka fala rumieńca przepłynęła pod bladością. Chciał odpowiedzieć, lecz panienka powstrzymała go.
— Już nic; proszę nie odpowiadać. Nie trzeba — mówiła ze śmiechem.
Zdawało się jednak chłopakowi, że w tym śmiechu chwyta jakiś podźwięk metaliczny, w oczach zaś chłodne zalśnienie. Pod wpływem tej chwili przypomniał sobie burzę, przeżytą niegdyś na północnym Pacyfiku. I nagle wizja owej burzy wstała mu przed oczyma — burzy nocnej, pod czystem niebem i pełnym księżycem. Potężne fale łyskały chłodno w srebrzystej poświacie. Potem ujrzał dziewczynę w tajnej osadzie trędowatych i przypomniał sobie, że z miłości przecież pozwoliła mu odejść.