ciowością, to też twórcza praca pulsowała w nim
nieustannie i uporczywie. Z łatwością dawał się opanować każdej napływającej fali wrażeń, wrażenie
zaś, raz już zrodzone, natarczywie domagało się odbicia w słowach. Zapominał wtedy kim jest i gdzie
się znajduje. Stare wyrazy marynarskiego żargonu
same wymykały się z ust.
W pewnej chwili, gdy lokaj przerwał tok jego
myśli, zbliżywszy się z talerzem, Martin rzucił mu
z emfazą krótkie i dźwięczne „Pau“. Dało to powód do wesołości, zarówno lokajowi, jak państwu,
a biednego chłopaka zawstydziło niezmiernie.
Wkrótce jednak wróciła mu pewność siebie.
— Słowo z Kanaka. Znaczy „koniec“ — wyjaśnił. — Było w tym wypadku całkiem naturalne.
Pisze się P — O — W.
Po chwili schwytał ciekawe i badawcze spojrzenie Ruth, posuwające się po jego rękach, a raz już
zacząwszy wyjaśnienia, brnął dalej:
— Właśnie wróciłem z dalekiej wyprawy wzdłuż
brzegów, na jednym z większych ciężarowych statków Pacyfiku. Spóźnił się szelma, i w porcie Puget
Sound musieliśmy my, majtkowie, ładować go sami
i dźwigać ciężary, jak murzyni. — „Mixed freight“ — jeśli państwo wiedzą, co to znaczy. Dlatego właśnie mam poszarpane łapy.
— O, nie o to chodzi — pośpieszyła zkolei wyjaśnić panienka. — Ręce pana wydają mi się dziwnie małe w stosunku do całej postaci.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/36
Ta strona została przepisana.