— Była szlachetna — wyrzekł poprostu. — Darowała mi życie.
Nie powiedział nic więcej, słyszał jednak, jak
Ruth zdławiła w gardle suche łkanie, i zauważył,
że odwróciła twarz, żeby spojrzeć w okno. Kiedy
zaś oczy wróciły znów ku Martinowi — nie było
już w nich lśnienia burzy.
— Taki głuptas jestem, — żaliła się panienka, —
ale nie mam nato rady. Tak cię kocham, Martin,
tak bardzo, tak bardzo. Zczasem zdobędę się na
więcej tolerancji, ale dziś jeszcze nic nie mogę poradzić, że jestem zazdrosna o przeszłość... o widma
przeszłości; a twoja przeszłość pełna jest widm.
— Tak być musi — przerwała Ruth protesty
chłopaka. — Nie może być inaczej. Ach, ten biedny
Artur, zmęczył się czekaniem. Daje mi znaki, żebym już wyszła. No, do widzenia, kochany.
— Wiesz, mają podobno w aptekach jakiś środek, który pomaga odzwyczaić się od palenia —
zawołała jeszcze we drzwiach, — przyszlę ci jutro
koniecznie!...
Drzwi zamknęły się — lecz uchyiły znowu.
— Bardzo, bardzo, bardzo... — rzuciła szeptem
dziewczyna i zniknęła.
Marja nie omieszkała pełnem podziwu spojrzeniem obrzucić stroju panny Morse, stroju nieznanego, niewiarogodnego, tajemniczo pięknego. Panienka wsiadła do powozu. Stadko zawiedzionych
dzieciaków gapiło się, dopóki zaprząg nie zniknął na
zakręcie, poczem wszystkie wytrzeszczone oczy prze-
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/360
Ta strona została przepisana.